Lustra czasu są ciche mówią szeptem jak cienie wędrujące o zmierzchu po ścianach opuszczonych domów nocą wychodzą z ram i na ostatnim oddechu biegną na oślep potykają się o stare meble o pamiątki zamknięte w szufladach o smugę światła Lustra czasu są ciche jak rozmyte na szybach akwarele jak słowa spóźnione na ostatnie spotkanie Kiedyś odejdą za horyzont oczu jakby nic się nie stało
I znowu jesień (nieważne która) wśród wiatru uniesień chorał wrześniowy śpiewa Czas się rozpisał na barw instrumenty na szepty na deszcz co w udręce bezsenne stacatto nocami wygrywa I tak do świtu aż z mgieł się wynurzy ciszy ikona złota mojej jesieni
Pustka nie da ci nic. Nawet łzy z niej nie wyciśniesz. Wyschły oczodoły płaczu, ręce bezradnie opadły jak liść klonu. Możesz na niej zbudować jedynie mur z pustaków nocy. Lepiej idź do kina bodaj na ostatni seans. A jeśli pada przez dziurę w parasolu zobaczysz gwiazdę. Idź za nią aż do Betlejem. Sam Bóg będzie z tobą mały jak opłatek w wigilijny wieczór. Ten sam, który płakał przy grobie Łazarza, ten sam, który rzekł: "Talita kum" i zmarła otworzyła oczy, znów jadła.
Anioł przyszedł o zmroku. Razem patrzyliśmy w okno, w ciszę rozdartą grzmotem, w ulicy pustej samotność. Deszcz ustał. Kto pierwszy usnął, anioł czy ja? Rankiem znalazłem piórko. Do ziemi obiecanej żurawie leciały kluczem, krzyczały czajki, smętek po łąkach się włóczył.
Pan Bóg przychodzi świtem. Kiedy już znikną upiory nocy nad wzgórzem morenowym różę ciszy leciutki wiatr rozwłóczy. Pan Bóg przychodzi świtem bez dzwonów, bez kadzideł, ulice, jeszcze senne, budzi, psy głaszcze ciepłą dłonią i osobiście wczorajszy dzień rozgrzesza. A potem, już zmęczony, na ławce przy piekarni świeżą wonią chleba swą nieśmiertelność syci. I znowu milczy.
Marudna jesień. W kaloszach chodzi zmierzch. Daleko mu do szczęścia, gdy bielmem mgła zasnuwa wzrok. W kaloszach szczęścia chodzą dzieci. W parku jeszcze się złoci klon, kasztanów pełna kieszeń, kałuże tropią krok. W dziecięcych oczach śmiech gdy z rynny parska deszcz, gdy jeż pod kopru parasolem i polna mysz na zimę kopią norę. W kaloszach szczęścia chodzą dzieci, a nocą brodzą w snach pod niebem pistacjowym nad rzeką pełną gwiazd.
Na drogach kopny śnieg, w ogromnej zaspie ciszy samotność śpi. (świat jej się śni) Kościanym palcem stuka mróz do okien i do drzwi. Księżyca czaszkę noc trzyma w dłoni i wilczym głodom świeci w oczy. (Słyszysz ich głos, to wycie?) Koń zarżał, uszami strzyże. Już dym z komina świat okadza. Jedliną pachnie, sianem suchym. Czas bez zegarów wolniej płynie.
Chłopiec na piasku siedzi i czyta łódeczkę z kory fala porywa. Zmierzch książkę zamyka. Na niebie pełnia bursztynu. Przypływ się zbliża. W tawernie przy mocnym winie Lord Jim z Conradem w rejs płynie. Morze się zżyma. W kociołku nad płomieniem czart uchę warzy, maszt trzeszczy, ktoś Boga wzywa. I znowu cisza. Dzień w ciszy się praży. Na pustej plaży chłopiec siedzi i czyta.
Znowu gwizd pociągu przerwał nam rozmowę i na myśl przywodzi stacyjki zasypane, których dawno nie ma. Zardzewiały tory i zegar dworcowy dawno już nie chodzi. Czas tu jakby usnął. Gdzie bratków granatowe oczy ukradkiem śledziły smutne pożegnania, piołun gorzki rośnie.